Więc mnie nic nie przysługiwało, a swoich pieniędzy nie miałam – opowiada Magda. To wciąż ziemia obiecana dla migrantów. że mam być świadkiem pijackich ekscesów. Ja uciekłam
"Ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic - to razem mamy właśnie tyle, żeby założyć wielką fabrykę". By ten cel osiągnąć w Łodzi końca XIX w., trójka przyjaciół - Polak Karol Borowiecki, Niemiec Maks Baum i Żyd Moryc Welt - nie cofnie się przed niczym, łącznie ze zdradą i adaptacja powieści Władysława Reymonta, reinterpretująca anachroniczną wymowę pisanego na zamówienie endecji literackiego oryginału. Opowieść o sile męskiej przyjaźni, fascynujący - w duchu malarstwa Goyi - portret miasta-potwora, porywająca wizja przełomu epok i wyraźne analogie między epoką rodzącego się drapieżnego XIX-wiecznego kapitalizmu i pozbawioną wartości, celebrującą puste rytuały, nuworyszowską Polską ery Gierka. Jeden z najwybitniejszych polskich filmów, laureat licznych nagród, ze Złotymi Lwami i nominacją oscarową na czele. Filmowa uczta, która zadowoli najbardziej wybrednych kinomanów. Nagrody 1975 - MFF, Chicago - Grand Prix "Złoty Hugo"1975 FPFF:- Grand Prix (Wielka Nagroda Jury "Złote Lwy")- Nagroda za pierwszoplanową rolę męską - Wojciech Pszoniak- Nagroda za scenografię - Tadeusz Kosarewicz- Nagroda za muzykę - Wojciech Kilar1975 - MFF, Moskwa - Złoty Medal1976 - MFF, Bruksela - II nagroda dziennikarzy1976 - MTF, Valladolid - Wielka Nagroda "Złotego Kłosa"1977 - MFF, Kartagena:- I nagroda- Nagroda za reżyserię - Andrzej Wajda
na angielski. Do you mind? jest tłumaczeniem "Czy nie masz nic przeciwko temu?" na angielski. Przykładowe przetłumaczone zdanie: – Jasne – mówi mama. – Czy czy nie miałabyś nic przeciwko temu, żebym ja też przeczytała? ↔ “Do you think—I mean, would you mind if I read it too?”.
"Ziemia obiecana", reż. Andrzej Wajda ZIEMIA OBIECANA reżyseria: Andrzej Wajda Omówienie filmuAndrzej Bukowiecki (Fragment tekstu. Całość dostępna jest po zalogowaniu, w sekcji materiałów do pobrania.) „Ja nie mam nic, ty nie masz nic, ty nie masz nic, on też nie ma razem mamy tyle, w sam raz tyle, żeby założyć wielką fabrykę!” Te słowa, wygłaszane w jednej z pierwszych scen Ziemi obiecanej (1974) – epickiego dramatu historyczno-obyczajowego Andrzeja Wajdy, laureata Oscara® za całokształt twórczości – stały się prawie tak popularne, jak (przy zachowaniu wszelkich proporcji) dialogi z komedii Stanisława Barei. Wprowadzają one widza w sedno tego nominowanego do Oscara® fresku, który dwukrotnie – w 1996 i 2007 roku – został uznany przez czytelników czasopisma Film (dziś już nie ukazującego się) za najlepszy film Ziemi obiecanej dzieje się bowiem na przełomie lat 80. i 90. XIX w. w Łodzi, ówczesnej stolicy przemysłu włókienniczego na ziemiach polskich, a wygłaszają je trzej główni bohaterowie filmu: Polak Karol Borowiecki (Daniel Olbrychski), Żyd Moryc Welt (Wojciech Pszoniak) i Niemiec Maks Baum (Andrzej Seweryn), którzy ponadto, deklarując „założenie wielkiej fabryki”, przybliżają z grubsza jego problematykę. Powiedzmy od razu: daleką od związków z późniejszym, skompromitowanym, gatunkiem w literaturze i sztuce (także filmowej) – produkcyjniakiem. Filmowa Ziemia obiecana, nakręcona przez Wajdę według jego scenariusza, jest adaptacją powieści Władysława Stanisława Reymonta pod tym samym tytułem (I wyd. książkowe: 1899). Bez mała pół wieku wcześniej powstał niemy film Ziemia obiecana (1927) w reżyserii Aleksandra Hertza i Zbigniewa Gniazdowskiego. Zachował się z niego czternastominutowy fragment. Być może w przyszłości odnajdą się kolejne. Link do filmu ZIEMIA OBIECANA ZALOGUJ SIĘ I POBIERZ: Andrzej BukowieckiFilmoznawca, publicysta filmowy. Ur. 1955 r. Absolwent kulturoznawstwa na Uniwersytecie Łódzkim oraz Podyplomowego Studium Wiedzy o Filmie w Szkole Filmowej w Łodzi. Były wieloletni pracownik i dyrektor Domu Sztuki na warszawskim Ursynowie. Współpracuje przy projektach edukacyjnych Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych w Warszawie. Członek Samodzielnego Koła Piśmiennictwa Filmowego Stowarzyszenia Filmowców Polskich. W publikacjach prasowych, zamieszczanych obecnie głównie na łamach Magazynu Filmowego SFP i FilmPro, wiele miejsca poświęca historii filmu polskiego, którą także wykłada na Akademii Polskiego Filmu przy Filmotece Narodowej-Instytucie Audiowizualnym (FINA). Historię sztuki filmowej wykładał na Wydziale Reżyserii Dźwięku Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie. Od 2011 r. współautor tekstów w Katalogu Międzynarodowego Festiwalu Sztuki Autorów Zdjęć Filmowych Camerimage (ob. w Toruniu). W 2020 r. nawiązał współpracę z Kwartalnikiem Akademii Polskiego Filmu Pleograf. Współautor (wraz z Rafałem Marszałkiem) albumu 100 lat polskiego filmu. 1908–2008 (PISF, 2008). Autor artykułu o Kazimierzu Prószyńskim w wyd. Sto lat polskiego filmu. Część pierwsza: Początki (Filmoteka Narodowa, 2008). Współautor omówień filmów dołączonych do wyd. na DVD dzieł Polskiej Szkoły Filmowej (PISF, 2008–2009) oraz do wyd. na DVD i Blu-ray rekonstrukcji cyfrowych Klasyka Polskiego Kina – znane filmy w niezwykłej jakości, przygotowanej przez Cyfrowe Repozytorium Filmowe w ramach Projektu KinoRP (DMMS – Media Distribution, 2013). Autor wywiadu z Grzegorzem Kędzierskim w albumie Noce i dnie. Opowieść o filmie Jerzego Antczaka pod red. Grażyny M. Grabowskiej (FINA/BOSZ, 2017). Uczestnik ankiety opublikowanej w wydawnictwie 100/100. Epoka polskiego filmu dokumentalnego pod red. Marka Drążewskiego (SFP, 2018). ZIEMIA OBIECANA Film fabularny Reżyseria: Andrzej Wajda Scenariusz: Andrzej Wajda II Reżyserzy: Andrzej Kotkowski, Jerzy Domaradzki Zdjęcia: Witold Sobociński, Edward Kłosiński, Wacław Dybowski Muzyka: Wojciech Kilar Scenografia: Tadeusz Kosarewicz Dekoracja wnętrz: Maciej Putowski Kostiumy: Barbara Ptak Charakteryzacja: Halina Ber Montaż: Halina Prugar Dźwięk: Krzysztof Wodziński, Leszek Wronko Kierownictwo Produkcji: Barbara Pec-Ślesicka, Janina Krassowska Obsada: Daniel Olbrychski (Karol Borowiecki), Wojciech Pszoniak (Moryc Welt), Andrzej Seweryn (Maks Baum), Anna Nehrebecka (Anka), Tadeusz Białoszczyński (ojciec Karola), Bożena Dykiel (Mada Müller), Franciszek Pieczka (Müller), Andrzej Szalawski (Buchholz), Kalina Jędrusik (Lucy Zuckerowa), Jerzy Nowak (Zucker), Stanisław Igar (Grünspan), Zbigniew Zapasiewicz (Kessler), Andrzej Łapicki (Trawiński), Marek Walczewski (Bum-Bum), Piotr Fronczewski (Horn), Kazimierz Opaliński (ojciec Maksa), Wojciech Siemion (Wilczek), Jerzy Zelnik (Stein), Aleksander Dzwonkowski (ksiądz), Kazimierz Wichniarz (Zajączkowski), Maciej Góraj (Adam Malinowski), Włodzimierz Boruński (Halpern) i inni. Rok produkcji: 1974 Rekonstrukcja cyfrowa: 2011 Nadzór artystyczny nad rekonstrukcją: Andrzej Wajda, Witold Sobociński, Krzysztof Wodziński Obraz: barwny Czas: 179 minut Nagrody dla filmu: 1975 – Gdańsk (Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych) – Wielka Nagroda – Złote Lwy Gdańskie (równorzędnie z filmem Noce i dnie w reż. Jerzego Antczaka) oraz nagrody: za muzykę, scenografię i najlepszą pierwszoplanową rolę męską dla Wojciecha Pszoniaka1975 – Łagów (Lubuskie Lato Filmowe) – Nagroda – Złote Grono1975 – Chicago (Festiwal filmowy) – Nagroda – Złoty Hugo1976 – Moskwa (Międzynarodowy Festiwal Filmowy) – Złoty Medal1976 – Nominacja do Oscara® w kategorii „Najlepszy film obcojęzyczny” On jest w pokoju obok. Niesie w doni dwie absurdalne kostki lodu. Przynili sobie wigili w wojsku. By w wojsku. Przyni sobie, e znw jest. To wstyd, bo nikt normalny w wojsku nie by. Wszyscy normalni s odpowiedzialni i popieraj interwencj pokojow. Ja teraz pi, Marcinie, bo jestem zmczona. Drzwi s otwarte, wic wejd, mogabym nie usysze pukania, a I. Łódź się budziła. Pierwszy wrzaskliwy świst fabryczny rozdarł ciszę wczesnego poranku, a za nim we wszystkich stronach miasta zaczęły się zrywać coraz zgiełkliwiej inne i darły się chrapliwymi, niesfornymi głosami, niby chór potwornych kogutów, piejących metalowymi gardzielami hasło do pracy. Olbrzymie fabryki, których długie, czarne cielska i wysmukłe szyje — kominy, majaczyły w nocy, w mgle i w deszczu — budziły się zwolna, buchały płomieniami ognisk, oddychały kłębami dymów, zaczynały żyć i poruszać się w ciemnościach, jakie jeszcze zalegały ziemię. Deszcz drobny, marcowy deszcz pomieszany ze śniegiem padał wciąż i rozwłóczył nad Łodzią ciężki, lepki tuman; bębnił w blaszane dachy i spływał z nich prosto na trotuary, na ulice czarne i pełne grzęskiego błota, na nagie drzewa przytulone do długich murów, drżące z zimna, targane wiatrem, co zrywał się gdzieś z pól przemiękłych i przewalał się ciężko błotnistemi ulicami miasta, wstrząsał parkanami, próbował dachów i opadał w błoto i szumiał między gałęziami drzew i bił niemi w szyby nizkiego, parterowego domu, w którym nagle zabłysło światło. Borowiecki się obudził, zapalił świecę i równocześnie budzik zaczął dzwonić gwałtownie, wskazując piątą. — Mateusz, herbata! — krzyknął do wchodzącego lokaja. — Wszystko gotowe. — Panowie śpią jeszcze? — Zaraz będę budził, jeśli pan dyrektor każe, bo pan Moryc mówił wieczorem, że chce dzisiaj spać dłużej. — Idź obudź. — Klucze już brali? — Sam Szwarc wstępował. — Telefonował kto w nocy? — Kunke był na dyżurze, ale odchodząc nic mi nie mówił. — Co słychać na mieście? — pytał prędko, prędzej jeszcze się ubierając. — A nic, ino zaś na Gajerowskim rynku zażgali robotnika. — Dosyć, ruszaj. — Ale, spaliła się też fabryka Goldberga, na Cegielnianej. Nasza straż jeździła, ale wszystko dobrze poszło, ostały tylko mury. Z suszarni poszedł ogień. — Cóż więcej? — A nic, wszystko poszło fein, na glanc — zaśmiał się rechocząco. — Nalewaj herbatę, ja sam obudzę pana Moryca. Ubrał się i poszedł do sąsiednich pokojów, przechodząc przez stołowy, w którym wisząca u sufitu lampa rozrzucała ostre, białe światło na stół okrągły, nakryty obrusem i zastawiony filiżankami i na samowar błyszczący. — Maks, piąta godzina, wstawaj! — zawołał, otwierając drzwi do ciemnego pokoju, z którego buchnęło duszne, przesycone zapachem fiołków powietrze. Maks się nie odezwał, tylko łóżko zaczęło trzeszczeć i skrzypieć. — Moryc! — zawołał do drugiego pokoju. — Nie śpię. Nie spałem całą noc. — Dlaczego? — Myślałem o tym naszym interesie, trochę sobie obliczałem i tak zeszło. — Wiesz, Goldberg się spalił dzisiaj w nocy i to zupełnie „na glanc”, jak Mateusz mówi... — Dla mnie to nie nowina — odpowiedział, ziewając. — Skąd wiedziałeś? — Ja miesiąc temu wiedziałem, że on się potrzebuje spalić. Dziwiłem się nawet, że tak długo zwleka, przecież procentów mu nie dadzą od asekuracyi. — Miał dużo towaru? — Miał dużo zaasekurowane... — Bilans sobie wyrównał. Roześmiali się obaj szczerze. Borowiecki wrócił do stołowego i pił herbatę, a Moryc, jak zwykle, szukał po całym pokoju różnych części garderoby i wymyślał Mateuszowi. — Ja tobie zbiję ładny kawałek pyska, ja ci z niego czerwony barchan zrobię, jak mi nie będziesz składał wszystkiego porządnie. — Morgen! — krzyknął przebudzony wreszcie Maks. — Nie wstajesz? Już po piątej. Odpowiedź zagłuszyły świstawki, które się rozległy jakby tuż nad domem i ryczały przez kilkanaście sekund z taką siłą, aż szyby brzęczały w oknach. Moryc, w bieliźnie tylko, z paltem na ramionach, usiadł przed piecem, w którym wesoło trzaskały szczapy smolne. — Nie wychodzisz? — Nie. Miałem jechać do Tomaszowa, bo Weis pisał do mnie, aby mu sprowadzić nowe gremple, ale teraz nie pojadę. Zimno mi i nie chce mi się. — Maks, także zostajesz w domu? — Gdzie się będę spieszył? Do tej parszywej budy? A zresztą wczoraj się z fatrem pożarłem. — Maks, ty źle skończysz przez to żarcie się ciągłe i ze wszystkimi! — mruknął niechętnie i surowo Moryc, rozgrzebując pogrzebaczem ogień. — Co cię to obchodzi! — krzyknął głos z drugiego pokoju. Łóżko zatrzeszczało gwałtownie i w drzwiach ukazała się wielka figura Maksa, w bieliźnie tylko i pantoflach. — A właśnie, że mnie to bardzo obchodzi. — Daj mi spokój, nie irytuj mnie. Karol mnie obudził dyabli wiedzą po co, a ten znowu pyskować zaczyna. Gadał głośno, nizkim, silnie brzmiącym głosem. Cofnął się do swojego pokoju i po chwili wyniósł całą garderobę, rzucił ją na dywan i zwolna się ubierał. — Ty nam psujesz interes tem swojem żarciem — zaczął znowu Moryc, wciskając złote binokle na swój suchy, semicki nos, bo mu się ciągle zsuwały. — Gdzie? co? jak? — Wszędzie. Wczoraj u Blumentalów powiedziałeś głośno, że większość naszych fabrykantów to prości złodzieje i oszuści. — Powiedziałem, a jakże i zawsze to będę mówił. Jakiś niechętny, pogardliwy uśmiech przeleciał mu po twarzy, gdy patrzył na Moryca. — Ty, Maks Baum, mówić tego nie będziesz, mówić ci tego nie wolno, to ja ci powiadam. — Dlaczego? — zapytał cicho i oparł się o stół. — Ja ci powiem, jeśli tego nie rozumiesz. Przedewszystkiem, co ci do tego? Co cię to obchodzi, czy oni są złodzieje, czy porządni ludzie? My wszyscy razem jesteśmy tu po to w Łodzi, żeby zrobić geszeft, żeby zarobić dobrze. Nikt z nas tutaj wiekować nie będzie. A każdy robi pieniądze, jak może i jak umie. Ty jesteś czerwony, ty jesteś radykał pons nr 4. — Ja jestem uczciwy człowiek — burknął tamten, nalewając sobie herbatę. Borowiecki, oparty o stół łokciami, utopił twarz w dłoniach i słuchał. Moryc na odpowiedź usłyszaną odwrócił się gwałtownie, aż binokle mu spadły i uderzyły w poręcz krzesła, popatrzył się na Maksa z uśmiechem gryzącej ironii na wązkich ustach, pogładził cienkimi palcami, na których skrzyły się brylantowe pierścionki, rzadką, czarną jak smoła brodę i szepnął drwiąco: — Nie gadaj Maks głupstw. Tu chodzi o pieniądze. Tu chodzi, żebyś nie wyjeżdżał z temi oskarżeniami publicznie, bo to naszemu kredytowi może zaszkodzić. My mamy założyć fabrykę we trzech; my nic nie mamy, to my potrzebujemy mieć kredyt i zaufanie u tych, co go nam dadzą. My teraz potrzebujemy być porządni ludzie, gładcy, mili, dobrzy. Jak ci Borman powie: „Podła Łódź”, to mu powiedz, że jest cztery razy podłą — jemu trzeba przytakiwać, bo to gruba fisz. A coś ty o nim powiedział do Knolla? Że jest głupi cham. Człowieku, on nie jest głupi, bo on ze swojej mózgownicy wyciągnął miliony, on te miliony ma, a my je także chcemy mieć. Będziemy mówić o nich wtedy, jak będziemy mieli pieniądze, a teraz trzeba siedzieć cicho, oni są nam potrzebni; no, niech Karol powie, czy ja nie mam racyi — mnie idzie przecież o przyszłość nas trzech. — Moryc ma zupełną prawie słuszność — powiedział twardo Borowiecki, podnosząc zimne, szare oczy na wzburzonego Maksa. — Ja wiem, że wy macie racyę, łódzką racyę, ale nie zapominajcie, że jestem uczciwy człowiek. — Frazes! stary, wytarty frazes! — Moryc, ty jesteś podły żydziak! — wykrzyknął gwałtownie Baum. — A ty jesteś głupi, sentymentalny niemiec. — Kłócicie się o wyrazy — ozwał się chłodno Borowiecki i zaczął wdziewać palto. — Żałuję, że nie mogę zostać z wami, ale puszczam w ruch nową drukarnię. — Nasza wczorajsza rozmowa na czem stanęła? — zapytał spokojnie już Baum. — Zakładamy fabrykę. — Tak, ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic — zaśmiał się głośno. — To razem właśnie mamy tyle, w sam raz tyle, żeby założyć wielką fabrykę. Cóż stracimy? Zarobić zawsze można — dorzucił po chwili. — Zresztą, albo robimy interes, albo interesu nie robimy. Powiedzcie raz jeszcze. — Robimy, robimy! — powtórzyli obaj. — Co to, Goldberg się spalił? — zapytał Baum. — Tak, zrobił sobie bilans. Mądry chłop, zrobi miliony. — Albo skończy w kryminale. — Głupie słowo! — żachnął się niecierpliwie Moryc. — Ty sobie takie rzeczy gadaj w Berlinie, w Paryżu, w Warszawie, ale w Łodzi nie gadaj. To nieprzyjemne słowa, nam oszczędź ich. Maks się nie odezwał. Świstawki znowu zaczęły podnosić swoje przenikliwe, denerwujące głosy i śpiewały coraz potężniej hejnał poranny. — No, muszę już iść. Do widzenia, spólnicy, nie kłóćcie się, idźcie spać i śnijcie o tych milionach, jakie zrobimy. — Zrobimy! — Zrobimy! — powiedzieli razem. Uścisnęli sobie mocno, po przyjacielsku dłonie. — Zapisać trzeba dzisiejszą datę; będzie ona dla nas bardzo pamiętną. — Dodaj tam, Maksie, taki nawias, kto z nas najpierw zechce okpić drugich. — Ty, Borowiecki, jesteś szlachcic, masz na biletach wizytowych herb, kładłeś nawet na prokurze swoje von, a jesteś największym z nas wszystkich Lodzermenschem — szepnął Moryc. — A ty nim nie jesteś? — Ja przedewszystkiem mówić o tem nie potrzebuję, bo ja potrzebuję zrobić pieniądze. Wy i niemcy — to dobre narody, ale do gadania. Borowiecki podniósł kołnierz, pozapinał się starannie i wyszedł. Deszcz mrzył bezustannie i zacinał skośnie, aż do pół okien małych domków, co w tym końcu Piotrkowskiej ulicy stały gęsto przy sobie, gdzieniegdzie tylko jakby rozepchnięte olbrzymem fabrycznym lub wspaniałym pałacem fabrykanta. Szeregi nizkich lip na trotuarze gięły się automatycznie pod uderzeniem wiatru, który hulał po błotnistej, prawie czarnej ulicy, bo rzadkie latarnie rozsiewały tylko koła niewielkie żółtego światła, w którem błyszczało czarne, lepkie błoto na ulicy i migały setki ludzi, w ciszy wielkiej a z pośpiechem szalonym biegnących na głos tych świstawek, co teraz coraz rzadziej odzywały się dokoła. — Zrobimy? — powtórzył Borowiecki, przystając i topiąc spojrzenie w tym chaosie kominów, majaczących w ciemności; w tej masie czarnej, nieruchomej, dzikiej jakimś kamiennym spokojem, fabryk, co stały wszędzie i ze wszystkich stron zdały się wyrastać przed nim czerwonymi, potężnymi murami. — Morgen! — rzucił ktoś stojącemu, biegnąc dalej. — Morgen... — szepnął i poszedł wolniej. Gryzły go wątpliwości, tysiące myśli, cyfr, przypuszczeń i kombinacyi przewijało mu się pod czaszką, zapominał prawie, gdzie jest i dokąd idzie. Tysiące robotników, niby ciche, czarne roje, wypełzło nagle z bocznych uliczek, które wyglądały jak kanały pełne błota, z tych domów, co stały na krańcach miasta niby wielkie śmietniska — napełniło Piotrkowską szmerem kroków, brzękiem blaszanek, błyszczących w świetle latarń, stukiem suchym drewnianych podeszew trepów i gwarem jakimś sennym, oraz chlupotem błota pod nogami. Zalewali całą ulicę, szli ze wszystkich stron, zapełniali trotuary, człapali się środkiem ulicy, pełnej czarnych kałuż wody i błota. Jedni ustawiali się bezładnemi kupami przed bramami fabryk, drudzy, uszeregowani w długiego węża, znikali w bramach, jakby połykani zwolna przez buchające światłem wnętrza. W ciemnych głębiach zaczęły buchać światła. Czarne, milczące czworoboki fabryk błyskały nagle setkami płomiennych okien i niby ognistemi ślepiami świeciły. Elektryczne słońca nagle zawisały w cieniach i skrzyły się w próżni. Białe dymy zaczęły bić z kominów i rozwłóczyć się pomiędzy tym potężnym kamiennym lasem, co tysiącami kolumn zdawał się podpierać i jakby chwiał się w drganiach światła elektrycznego. Ulice opustoszały, gaszono latarnie, ostatnie świstawki przebrzmiały, cisza pełna chlupotu deszczu, coraz cichszych poświstywań wiatru, rozwłóczyła się po ulicy. Otwierano szynki i piekarnie, a gdzieniegdzie, w jakiemś okienku na poddaszu, lub w suterynach, do których sączyło się uliczne błoto, błyskały światła. Tylko w setkach fabryk wrzało życie wysilone, gorączkowe; głuchy łoskot maszyn drżał w powietrzu mglistem i obijał się o uszy Borowieckiego, który wciąż spacerował po ulicy i patrzył w okna fabryk, za któremi rysowały się czarne sylwetki robotników lub olbrzymie kontury maszyn. Nie chciało mu się iść do roboty. Było mu dobrze tak chodzić i myśleć o tej przyszłej fabryce, urządzać ją, puszczać w ruch, pilnować. Tak się zatapiał w tem rozmarzeniu, że chwilami najwyraźniej słyszał około siebie i czuł tę przyszłą fabrykę. Widział stosy materyałów, widział kantor, kupujących, szalony ruch jaki panował. Czuł jakąś wielką falę bogactw płynącą mu pod stopy. Uśmiechał się bezwiednie, oczy mu wilgotnymi blaskami świeciły, na bladą, piękną twarz występowały rumieńce głębokiej radości. Pogładził nerwowo brodę mokrą od deszczu i oprzytomniał. — Co za głupstwo — szepnął niechętnie i obejrzał się dookoła, jakby z obawy, czy kto nie widział tej chwilowej słabości. Nie było nikogo, ale już szarzało, ze słabego, przemglonego świtu zaczynały powoli wychylać się kontury drzew, fabryk i domów. Piotrkowską zaczynały ciągnąć od rogatek sznury chłopskich wozów, od miasta turkotały po wybojach olbrzymie wozy towarowe ładowane węglem i platformy naładowane przędzą, bawełną w belach, surowym towarem lub beczkami, a pomiędzy nimi przemykały pospiesznie małe bryczki lub powoziki fabrykantów spieszących do zajęć, lub tłukła się z hałasem dorożka wioząca zapóźnionego oficyalistę. Borowiecki przy końcu Piotrkowskiej skręcił na lewo, w małą, niebrukowaną uliczkę, oświetloną kilkoma latarniami na sznurach i olbrzymią fabryką, która już szła. Długi czteropiętrowy budynek świecił wszystkiemi oknami. Przebrał się szybko w zafarbowaną, brudną bluzę i pobiegł do swojego oddziału.

Tłumaczenia w kontekście hasła "ty nie masz nic" z polskiego na angielski od Reverso Context: Straciłam pieniądze, a ty nie masz nic. Tłumaczenie Context Korektor Synonimy Koniugacja Koniugacja Documents Słownik Collaborative Dictionary Gramatyka Expressio Reverso Corporate

Poznaj wielką potęgę przemysłowej Łodzi z lat 80 XIX wieku! Odkryj wielokulturowe Miasto Fabrykantów wraz z głównymi bohaterami filmu „Ziemia Obiecana” – Karolem Borowieckim, Maksem Baumem i Morycym Weltem. Daj się oczarować wspomnieniami 3 przedsiębiorców, dla których Łódź była ogromną szansą na zrobienie fortuny. „Ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic. To razem mamy w sam raz tyle żeby założyć fabrykę!”. W tym apartamencie przeniesiesz się do Łodzi za czasów jej dynamicznego rozwoju, która była wtedy domem dla wielu ludzi o różnym pochodzeniu i kulturze. Być może ten pokój stanie się domem także dla Ciebie? Seledynowe tapety, filmowe plakaty oraz fototapeta przedstawiająca głównych bohaterów „Ziemi Obiecanej”, wprowadzą Cię w artystyczny nastrój. Rozsiąść się wygodnie na krzesłach z ciemnego drewna i opracuj binzesplan przy stylowym, okrągłym stoliku. Tuż obok znajdziesz aneks kuchenny wyposażony we wszystkie niezbędne sprzęty – ekspres do kawy, czajnik, naczynia czy płytę indukcyjną. W części sypialnianej znajdziesz dwa wygodne i miękkie łóżka. Przestronna i gustowna łazienka z prysznicem, dostęp do szybkiego internetu czy 32 '' telewizor LCD zapewnią Ci komfortowy wypoczynek. Ciekawym elementem apartamentu jest podłoga, na której zachował się oryginalny parkiet z początków minionego wieku. Ziemia Obiecana to kultowy obraz przemysłowej Łodzi pokazany poprzez historię 3 łódzkich zaprzyjaźnionych fabrykantów. Powstały trzy wersje filmu: telewizyjna, kinowa oraz kinowa skróconą przez reżysera.
Łódź dla ludzi przybywających do niej z nadzieją na odmianę losu jawi się jako tytułowa „ziemia obiecana”. W rzeczywistości jest jednak miastem klęski, upadku i złamanych karier. W tym mieście ogarniętym swoistą gorączką złota nikt nie czuje się szczęśliwy i wszyscy przegrywają. Opisy głównych bohaterów
Opublikowano: pon, 1 kwi 2019 17:18 Ostatnia modyfikacja: pt, 19 cze 2020 11:11 Autor: Jan Bocian / Tomasz Talaga Nowa Ziemia Obiecana Trzeba mieć trochę odwagi i fantazji, by porzucić bezpieczną pracę doktora na Politechnice i zająć się własnym biznesem, w którym wykorzystuje się pełnię wiedzy naukowej zdobytej na uczelni. Potem, żeby utrzymać się na rynku i rozwijać firmę, trzeba być rasowym przedsiębiorcą. Lubisz newsy na naszym portalu? Załóż bezpłatne konto, aby czytać ekskluzywne materiały z Łodzi i okolic. Przeczytaj jeszcze
Za to, że mieszkasz w cywilizowanym w miarę kraju, za to, że tak naprawdę nie masz ograniczeń, na przykład jeśli chodzi o podróżowanie. Nie masz ograniczeń co do rzeczy, które możesz czytać, co do rzeczy, których możesz się nauczyć, co do tego jak spędzasz czas na co dzień. Za tak proste rzeczy powinieneś być wdzięczny.
Izrael Poznański był pierwowzorem dla jednej z postaci w powieści "Ziemia obiecana" Władysława Reymonta Pod koniec życia zmienił się z bezwzględnego przedsiębiorcy w szlachetnego filantropa W momencie śmierci fortunę Izraela Poznańskiego wyceniano na 11 mln rubli Więcej takich historii znajdziesz na stronie głównej Każdy, kto oglądał kultowy film Andrzeja Wajdy "Ziemia obiecana" lub czytał książkę Władysława Reymonta o burzliwych losach trójki łódzkich przedsiębiorców, na pewno pamięta Daniela Olbrychskiego, Wojciecha Pszoniaka i Andrzeja Seweryna. "Ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic. To razem właśnie mamy tyle, w sam raz tyle, żeby założyć wielką fabrykę" - to jeden z najbardziej kultowych kwestii polskiej kinematografii. W filmie i książce – oprócz trzech głównych bohaterów – przejawia się postać Szai Mendelsohna, który jest określany jako król bawełny. Powieść Reymonta jest inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, zaś Szaja miał pierwowzór w osobie Izraela Poznańskiego. Resztę artykułu znajdziesz pod materiałem wideo: Izrael Poznański. Bawełna cenna jak złoto Łódź to miasto, które jest nierozłącznie związane z przemysłem włókienniczym. Ponad 150-letnia tradycja wzięła się z ciężkiej pracy dziesiątek tysięcy wyrobników fabrycznych, ale przede wszystkim przedsiębiorców, którzy dorobili się ogromnych fortun. Jednym z nich był Izrael Poznański, który był niezwykle zmyślnym biznesmenem, którego fortuna – jak na ówczesne realia – była iście bajońska. On sam zaś osiągnął wszystko, wyciągając wnioski i błędów swoich konkurentów, ale także skrupulatnie realizując swój plan. Nawet za cenę życia innych osób. Izrael Poznański urodził się 25 sierpnia 1933 r. w Aleksandrowie Łódzkim w rodzinie kupca towarami łokciowymi, czyli dobrami odmierzanymi za pomocą jednostką miary łokcia. Wkrótce rodzina przeniosła się do Łodzi, gdzie Izrael zaczął swoją karierę w biznesie. Zaczynał jednak od solidnej dawki edukacji podstawowej – szkoła elementarna i tzw. progimnazjum. Mimo że jego ojciec prowadził w Łodzi kram i wybudował prywatną kamienicę w centrum miasta, to chłopiec w młodości już sam zarabiał. Zajmował się zbieraniem starych materiałów, które zwoził rozklekotanym wozem ciągniętym przez zabiedzonego konia. Później pracował dla Karola Scheiblera – króla bawełny - co zmieniło jego sposób myślenia. Zamiast poświęcić swoje życie dla pracy w małym sklepie rodzinnym, młody Żyd postanowił związać się z przemysłem włókienniczym. Izrael Poznański. Narodziny króla bawełny W wieku 17 lat w życiu Izraela Poznańskiego nastąpiła duża zmiana – w 1851 r. pojął za żonę Leonię Hertz, córkę bogatego warszawskiego przedsiębiorcy, która do wspólnego majątku wniosła sklep handlujący towarami łokciowymi. Rok później Izrael Poznański przejął interes od własnego ojca i od tej pory starał się ze wszech miar rozwijać biznes w przemyśle włókienniczym, który jednak nie zadowalał go ówczesnym poziomem zaawansowania technologicznego. W połowie XIX w. właściwie nie było w tej branży mechanizacji, wszystko było obsługiwane przez ludzi. Izrael Poznański na początku działał tak, jak jego zamożniejsi konkurenci – przede wszystkim Ludwik Geyer i Karol Scheibler - korzystał z dostępnych technologii, aby przetwarzać bawełnę i na niej zarabiać. Oni trzej po latach będą okrzyknięci tytułem „królów bawełny”. Tytuł ten nie wziął się znikąd. Izrael Poznański przejął dobrze prosperujący biznes ojca, jednak miał ambicję stworzenia nowoczesnego kompleksu przemysłowego. Zaczął od rozeznania – podjął decyzję o inwestycję w eksport z Rosją towarów bawełnianych. Dzięki zniesieniu cła na ten materiał miał perspektywę zarobienia pokaźnych sum. Następnym krokiem było zaplecze produkcyjne – w momencie przejmowania interesu, w zakładzie produkcyjnym krosna były napędzane siłą końskich mięśni. Biedne zwierzęta były zaprzęgnięte w kieraty, które wprowadzały w ruch wszystkie maszyny. Poznański chciał maszyn napędzanych parą, które będą wydajniejsze, a co za tym idzie – przynosiły większe zyski. Żeby osiągnąć ten etap rozwoju przedsiębiorca, postanowił skupywać działki wokół jednej ulicy i w ten sposób w 1872 r. wybudował pięciokondygnacyjną fabrykę, w której na początku wstawił 200 parowych maszyn. To był przełom. Sukcesywnie kolejne lata przynosiły wzrost liczby maszyn, produkowanych towarów oraz zysków. Jednocześnie Izrael Poznański zatrudniał kolejnych pracowników. Ilu? Wystarczy powiedzieć, że w 1865 r. było 70 pracowników, zaś w roku 1906 r. średnie zatrudnienie utrzymywało się na poziomie 6800 osób. Izrael Poznański. Cel uświęca środki Jeden z trzech królów bawełny zdobył swój przydomek głównie za sprawą tego, że w tym surowcu się specjalizował. Poznański zainwestował niemałe środki we własne plantacje w Uzbekistanie i Turkmenistanie. W ten sposób jego zyski były nieprzerwane i mógł rozwijać swoje plany. Poznański był sprytnym przedsiębiorcą i wiedział, że z władzami trzeba dobrze żyć, dlatego pod ich namową przekazywał duże sumy na łódzką cerkiew i inne obiekty sakralne. W ten sposób nie musiał się obawiać, że ktoś z rosyjskich władz zablokuje transport drogocennego surowca niezbędnego do produkcji włókienniczej. Wraz ze śmiałymi inwestycjami w sprzęt i materiały Izrael Poznański nie stosował sprawiedliwej polityki pracowniczej. Zresztą nie on jedyny. W ówczesnym czasie i w tej gałęzi przemysłu w fabrykach pracowało się przez większość dnia. W zakładach Poznańskiego dzień pracy zaczynał się o 5 rano, a kończył o 21. Dodatkowo nie było mowy o żadnych podwyżkach – w jego firmie otrzymywało się dość niskie wynagrodzenie. Na dodatek przedsiębiorca wprowadził nakaz pracy w dni świąteczne, a zmiana ta weszła tuż przed świętem Matki Boskiej Zielnej. Nic dziwnego, że w pewnym momencie w Łodzi wybuchły kilkudniowe strajki pracowników wielu fabryk. Poznański nie patyczkował się z nikim – biorących udział w protestach najpierw brutalnie przesłuchiwano w tymczasowym biurze śledczym na terenie zakładu, a potem wyrzucał z pracy. Strategia rozwoju przedsiębiorstw, którą skrzętnie realizował Izrael Poznański, przynosiła mu ogromne zyski. Inwestował zarobione pieniądze w kolejne elementy swojego imperium – np. krochmalnia, farbiarnia, ogromne magazyny bawełny, tkalnie. Rokrocznie pomnażał swoje pieniądze, a o jego zmyśle do biznesu może świadczyć to, że zaczynał karierę z 500 rublami w kieszeni, zaś pod koniec życia miał 11 mln rubli w majątku. Ten był tak pokaźny, że Izrael Poznański postanowił utrzeć nosa swoim konkurentom i zbudować największy, najbardziej okazały i przepełniony przepychem pałac w Łodzi. Kiedy architekt chciał wiedzieć, w jakim stylu ma być on zbudowany, Poznański miał powiedzieć po prostu, że stać go na wszystko. Jego pałac powstawał przez wiele lat, a ukończony został dopiero po śmierci biznesmena. Nawet przed ukończeniem budowla imponowała – była nazywana "łódzkim Luwrem”, miała kilkadziesiąt pokoi, ociekała złotem, pięknymi meblami, a w korytarzach można było się zgubić. Izrael Poznański. Przemiana Na pewnym etapie Poznański zrozumiał, że nie może tak pomiatać swoimi pracownikami – dlatego zbudował dla nich osiedle domów pracowniczych, a także szpital z oddziałem gruźliczym. Zresztą w życiu Izraela Poznańskiego pod koniec życia zaszła diametralna zmiana. Przekształcił się z krwiopijnego i bezwzględnego przedsiębiorcę w szlachetnego i przekazującego niebotyczne kwoty na cele dobroczynne. Zbudował Szpital Starozakonnych, ofiarował gminie żydowskiej działkę na założenie nowego cmentarza, dotował stypendia dla uczniów, przeznaczył 100 tys rubli dla Wyższej Szkoły Rzemieślniczej, finansował budowy ikonostasów w cerkwiach, budował sierocińce. Być może chciał odpokutować swoje złe traktowanie pracowników, a może jednak uświadomił sobie, że pieniądze szczęścia nie dają. Izrael Poznański zmarł 28 kwietnia 1900 r. Jego fortunę wyceniano wówczas na 11 mln rubli. Nic dziwnego, że jego rodzinny grobowiec wygląda jak mała funeralna posiadłość. Jednak po śmierci znacznie trwalszy stał się jego przydomek – Król Bawełny. Dziękujemy, że przeczytałaś/eś nasz artykuł do końca. Jeśli chcesz być na bieżąco z życiem gwiazd, zapraszamy do naszego serwisu ponownie!
. 166 271 359 428 474 189 145 319

ziemia obiecana ja nie mam nic ty nie masz nic