żyłka unosząca się na wodzie o średnicy od 0,14 mm do 0,20 mm. spławik w kształcie kropli wody. ołowiane obciążniki. Następnie metoda jaką wybierzemy na połowy w rzece, będzie miała wpływ na to jaką dokładnie wędkę warto ze sobą zabrać. Długość wędki, tak jak w przypadku wód stojących dobieramy odpowiednio do wymiaru
Produkt niedostępny Powiadom mnie o dostępności tego produktu Opis Dostawa i płatność Opinie Opis Ze strony tytułowej: Oddajemy do rąk wszystkich miłośników wędkowania książkę uznaną przez najlepszych specjalistów za opracowanie klasy międzynarodowej, najdowcipniej i najinteligentniej napisany polski poradnik wędkarski. "Czytać w rzece, rozumieć ryby" Wacława Strzeleckiego to niezastąpiony podręcznik dla początkujących, a równocześnie zaskakująco odkrywcze dzieło dla wędkarzy nawet najbardziej zaawansowanych. Łowienie w rzekach i potokach może być znacznie bardzie satysfakcjonujące. Jest to trochę trudniejsze, niż łowienie w stawie czy jeziorze. Woda zazwyczaj jest płytka a nurt szybki, często można spotkać nisko wiszące gałęzie lub ostro zakończone, wystające skały. Łowienie ryb dla zdobycia pożywienia i dla przyjemności jest ponadczasowym zajęciem. Dla wielu, łowienie ryb jest bardzo prostym zajęciem, którego tajniki przekazywane są kolejnym pokoleniom. Odpowiednie umiejętności i wskazówki pomagają w złowieniu odpowiedniego gatunku ryby i znalezieniu najlepszego miejsca do wędkowania. Dostawa i płatność DOSTAWA Zamów do godziny 10:00, a Twoje zamówienie wyślemy najpóźniej w kolejnym dniu roboczym. W przypadku książki nowej termin ten może się wydłużyć o 2 dni robocze. FORMY DOSTAWY Paczkomat InPost 14,99 zł Kurier24 InPost 13,99 zł Kurier za pobraniem 23,99 zł Orlen Paczka 10,99 zł Kurier48 Poczta Polska odbiór w punkcie 10,28 zł Kurier48 Poczta Polska 10,66 zł Odbiór osobisty Lubień 0,00 zł Darmowa dostawa przy zamówieniu od 200 zł. FORMY PŁATNOŚCI online – szybkie transfery online - PayPal (należy wpisać e-mail odbiorcy: [email protected]) przelew tradycyjny płatność przy odbiorze gotówką lub kartą Opinie Nie dodano jeszcze żadnej opinii. Musisz być zalogowanym użytkownikiem, aby dodawać opinie o produktach. ZALOGUJ SIĘ Rok wydania: Rodzaj okładki: Miękka Uwagi: Brzegi stron zakurzone,pozółkłe, Oprawa lekko wytarta, Rogi oprawy trochę zagięte, TIN: T00858726 Rok wydania: Rodzaj okładki: Miękka Inne tego autora Inne tego wydawnictwa
W jaki sposób czytać i rozumieć Ojców pustyni? (2) Prawdziwy kontakt, prawdziwa modlitwa, musi prędzej czy później zacząć obywać się bez uczuciowych przeżyć. Przeżyć można coś, doznać można czegoś, ale Bóg jest Kimś, nie czymś; i po pierwsze sam decyduje, On decyduje, o stopniu kontaktu z nami. Teraz trzeba wyliczyć
Oddajemy do rąk wszystkich miłośników wędkowania książkę uznaną przez najlepszych specjalistów za opracowanie klasy międzynarodowej, chyba najdowcipniej i najinteligentniej napisany polski poradnik wędkarski. "Wędkarz i rzeka" Wacława Strzeleckiego to niezastąpiony podręcznik dla początkujących, a równocześnie zaskakująco odkrywcze dzieło dla wędkarzy nawet najbardziej zaawansowanych. Ci wszyscy, którzy zetknęli się wcześniej z "Wędkarstwem rzecznym" tego samego autora, znajdują tutaj rozszerzenie i pogłębienie treści tamtej książki oraz bogactwo materiału nowego, ujętego w sposób niezwykle przekonujący. Książka "Wędkarz i rzeka" jest adresowana zarówno do tych, którzy szybko pragną dużej ryby, jak i do tych, którzy wędkarstwo uważają za najpiękniejszy sposób na życie, pozwalający sprawdzić się w sportowym pojedynku z rybą - przeciwnikiem trudnym i wymagającym.
00:00 / 00:00. Pierwsze śnięte ryby w Odrze wędkarze zauważyli w rejonie Oławy pod koniec lipca. Z każdym dniem przybywało ich w nurcie rzeki. Teraz martwe ryby liczone są już w tonach
Najpierw – była myśl obsesyjna, natrętna. Od roku. Pisano tu przed rokiem o tej Rzeczce (raz jeszcze dzięki, Piotrze!). Zachłannie syciłem oczy fotkami, aż obudziła się tęskna pamięć. Ile czasu mnie tam nie było? Dekadę? A może dłużej? Dłużej, ze dwanaście lat... A może z piętnaście? A przecież przymierzałem się nie raz. Nawet „sztabówkę” 1:25000 kupiłem. Gapiłem się w nią jak wół na malowane wrota, przywoływałem obrazy z pamięci ulatającej. I nic. Ciągle za daleko, ciągle nie po drodze. Ciągła też obawa, że nie trafię po własnych śladach. Tam - tylko dwie wioski, do Rzeczki przytulone mackami starości. Bo nie rzucim ziemi, skąd nasz ród. Bo cóż nam z tego, że rzucim? Kto kupi? Aha, Warszawka może kupi. Ale jeszcze trzeba się postarać, żeby Warszawka wiedziała, że jest coś do kupienia. No i jeszcze w gminie trza ziemię odrolnić, na rekreację przemianować... Młodych nie ma. Jedynie podrostki. Ze skrzydłami jeszcze słabymi, więc z gniazda nie dadzą rady wyfrunąć. Ci nieco starsi, którzy ulecieli, zarabiają teraz rozsądne pieniądze gdzieś w miastach, niekoniecznie naszych. A tu – chałupy zmurszałe jak najstarsi mieszkańcy. Z głowami pokrytymi szlachetną, posiwiałą zielenią i gontów, i strzech, i eternitu. Ze ścianami omszałymi w zadumane grzywy powojów, winorośli, wreszcie mchów. I cisza. Jeno mućka gdzieś zaryczy, jeno burek łańcuchowy popyskuje trochę, gdy się inny burek zakręci w pobliżu. Bo intruzów na dwóch nogach tam nie ma. Sami swojacy, wszyscy się znają od urodzenia. Psy też wszystkich znają. Gdy już się obcy pojawi, to pewnie zabłądził. Ale to rzadko, może raz na miesiąc. I jeszcze traktor czasem zawarczy. Staruteńki Ursus. Bo nowszy po co? Żeby pół hektara cherlawego żyta, na piachu wyrosłego jakimś cudem, wykosić? Żeby dwadzieścia arów kartofli, dzięki przemożnej woli życia wyrosłych na ugorze, wykopać? Przecież tyle to i motyką można. A ryby? No są. Ale kto by tam, panie, się za nimi uganiał! Młode to w świat poszli i wolą kupić gotowe, takie od razu na patelnię. A z kłomlą latać? Z podrywką? Jak się ma, panie, szósty krzyżyk na karku, to się nie chce. Bo to jeszcze i przez te krzaki trza się przedrzeć, do wody wleźć. A woda, panie, zdradliwa. Jeden krok – do kolan. Drugi krok – też do kolan. Trzeci krok – i lecisz, kochany, aż po szyję. Albo i głębiej. A się skąpać w kapocie, dla jednego szczupaczka czy paru jelczyków albo kiełbi, to nie ma sensu. Lepiej kurakowi łeb obciąć, rosołu nagotować. To i krzepa z tego będzie. I się człek nie namoczy... Nie marudź – mówię Grześkowi przez telefon – dowiesz się, gdy dojedziemy. Ale na grzyby mam jechać, ślubna mi zaplanowała – Grzechu na to. A kilka godzin później dzwoni i mówi, że jednak jedziemy. No i suuuper! Dopiero słonko wstaje, gdy dobijamy na miejsce. Atlas samochodowy w garści (komuś pożyczyłem „sztabówkę” i ten ktoś zapomniał oddać), ślepia wściubione w skryte w lekkiej mgiełce, ledwo co widoczne drogowskazy. Tu? Chyba tu. Skręcamy. Jakby co, to bak jest prawie pełny. A za mocno nie pobłądzimy, bo Rzeka nas powstrzyma. Więc paliwa wystarczy na powrót. O! Jest mostek! To jednak w atlasie nie kłamali. Jeśli mnie pamięć sentymentalna nie myli, to kiedyś mostku nie było. I nawet asfalt jest. Kończy się zaraz za mostkiem, potem żwirówka. Na końcu asfaltu dróżka w bok, z garbem źle położonej krawędzi. Nie urwiemy niczego z podwozia? Uff, udaje się. Dalej łąka. Z ledwo widocznymi śladami po ciągnikach pamiętających wczesnego Gierka. Tu? Czy jeszcze dalej podjedziemy? Wystarczy – mówi Grzesiek. Dalej – to chyba nie łąka, a ozimina posiana. Nie jedźmy, bo to jakby bochenek chleba podeptać... Przejdziemy się. Więc – zaczynajmy. Lecz najpierw zbrojenie wędzisk. Biorę tylko tę cięższą, szczupakową. Paproszkowy kijaszek... kurde! – nie zmieścił się do bagażnika. A jeśli przyjdzie ktoś łasy na cudze, dostępne po jednym stuknięciu kamieniem w szybę? A może nie przyjdzie? Raczej nie przyjdzie. Tu ludziska wolą cudze szerokim łukiem ominąć, żeby nawet cień podejrzenia o niecne zamiary nie padł. A obcy, miastowi, tu nie zaglądają. Złodzieje też nie zaglądają. Bo chyba nawet nie ma co ukraść. Najwyżej krowę. Jejku! – rzecze Grzechu – jak tu... dziewiczo! I jak ta rzeczka kręci! Zobacz, pod tymi nawisami powinno być... I leci Grzesiek, prawie na złamanie karku. Brnie przez trawę nieskoszoną, przez chabazie nadbrzeżne, rzuca „mięsem”, gdy się w tych chabaziach potyka tak, że mało nie leci ze skarpy do wody... I powtarza zaraz: oż kurna, jak tu dziewiczo! A jaka woda czysta! No przecież... no przecież...! A chwilę później, po drugim czy trzecim rzucie wirówką, się drze: ale branie miałem! Jeszcze nie ruszyłem. Jeszcze zbroję kijaszka. Jeszcze się zapatrzyłem na wschodzące słońce, kraszące mgłę różowością radosną. Jak durny małolat, sentymentami i innymi romantyzmami chwilowo naładowany. Jeszcze sięgam po papierosa i... odkładam paczkę do kieszeni. Bo ten wrzesień, ten schyłek lata, pachną tak ulotnie... Jeszcze mi w tym zapachu wilgotnym od mgiełki, od rosy, brakuje dymu z ogniska syconego nacią kartofli. Ale czuć w powietrzu krowie łajno. Już zwietrzałe. Takie... sielankowe jakieś, swojskie. Śmierdzi? Może komuś śmierdzi. Mnie nie śmierdzi. I tylko - śpieworzyku ptaków mi brak. Jaskółki, boćki, słowiki, skowronki, rybitwy – już gdzieś na szlaku. Tylko jastrząb kwili zza odległego zagajnika. Pewnie dopadł i zadziobał, rozorał pazurami, przepiórkę jakąś. A może tylko szybuje nad koronami wieszcząc, że on tu pan i władca? I jeszcze głos słyszę: gdzie leziesz?!! Aha, to na drugim brzegu. Ktoś, płeć trudna do określenia, wyprowadza krowy na pastwisko. Po chwili szczęka młotek – a może kamień? – wbijający pal kotwiczący krowi łańcuch. I znów jakiś burek się odzywa. Z tej, czy z tamtej strony wody? Trudno wyczuć. Rzeczka tak meandruje, że chałupa odległa o rzut beretem, zdająca się stać nam na przeszkodzie, stoi o sto metrów od koryta. I z drugiej strony. Dzicz? Na Mazowszu??? A jednak. Zerkam, jak Grzesiek, dobierając się do obiecującej miejscówki, zjeżdża na tyłku. Chwilę później robię to samo. Bo inaczej się nie da. Wygryziona przez Rzeczkę, prawie pionowa skarpa, rozdłubana bobrowymi ścieżkami, zarośnięta jeżynami, krzakami dzikich malin i porzeczek. Jeszcze dziksza od wariatów, którzy postanowili się zachwycić tą dzikością, na gościnną nie wygląda. Broni się zasiekami zielska, dziesiątkami wilczych dołów kopanych przez bobry, podmytymi, wiszącymi skarpami, niespodzianym mułem przy brzegu, gdy w polaroidach widać tylko poskładane łagodnie fałdy piasku. Nieskalanego przez buty wędkarza, przez krowie kopyta. Rzucam wreszcie i ja. I trafiam. Prosto w gałąź na drugiej stronie. Blaszka wisi smętnie, staram się ją ściągnąć. A Grzesiek zeznaje, że znów mu coś walnęło. Tym razem w woblerka. Mikrusiego, jaziowego, czarnego ze srebrno-błękitnymi akcentami. Fuksiarz jeden! A ja naciągam żyłkę, naciągam... Pstryk! Blaszka zaś, z uwięzi zerwana, robi cichutkie plum! Dojdę do niej? Odzyskam? A figa! Do środka rzeczki wody mam do kolan. Krok dalej mam już pod krawędź spodniobutów. Na szczęście dno twarde, udaje mi się wycofać. I... oż kurde blaszka! Wody prawie po pachy, a widzę własne podeszwy! A tuż za nimi stadko... kiełbi? Jelców? Chyba jednak kiełbie, bo buchtują w dnie. Jeszcze nie wyłażę, jeszcze się rozglądam. I... pieprzyć wędkowanie! Jakże tu pięknie! Nic, tylko poleźć przed siebie... Aha! No to leź, durniu – strofuję się w myślach – pierdyknij orła na płytkim, o jakąś zapomnianą gałąź zaczepiając. Lub wpakuj się do dołka, w którym na stojąco się zmieścisz razem z czapką. Wreszcie udaje się przedostać na drugi brzeg. Wystarczyło podejść środkiem o dwadzieścia metrów wyżej. Jest bród. Tylko że trzeba się wdrapać na skarpę sterczącą prawie pionowo, ze szczytem o dwa metry nad głową. Uparty jestem. Jakieś korzenie sterczą ze skarpy, więc jest się czego przytrzymać. Piątka z alpinistyki! I... na darmo! Miejsce, gdzie blaszka oddała się wodzie, wygląda na głębokie. A burta pionowa. Wyjmuję więc z torby taką śmiszną echosondę na sznurku, rzucam na wodę... Oż ty w życiu! Metr od brzegu jest dwa i pół metra wody. Krystalicznie czystej. Tak czystej, że widzę na dnie własną blaszkę. A przynajmniej tak mi się wydaje. Leży bidulka między dwoma konarami, nurzającymi swoje końce w piaszczystym dnie. Sięgnę? Może i tak, ale czym? Może mocno obciążoną gumką? No to próbuję. I... gumka, piekielnica niewdzięczna, się wtula w jeden z konarów. I na nim zostaje. Uboższy o 10 zetów wycofuję się. Ale... którędy ja, kurde mol, przez Rzeczkę przełaziłem? Drzew i konarów do niej zwalonych od groma i trochę, a wszystkie do siebie podobne... A ile jeszcze drzew czeka na podmuch wiatru, który pochowa pień w krystalicznym nurcie? Naraz Grzesiek, zamaskowany w tej mgiełce i krzaczorach, dumnie ogłasza, że ma okonia. Takiego ponad dwadzieścia centymetrów. Oż ty w życiu – se myślę. Ty fuksiarzu jeden! Jak Cię dopadnę, to... Aha! Weź i dopadnij... Jeszcze trzeba wrócić na lewy brzeg. Ale którędy? Tam, gdzie mi się wydawało, że przełaziłem, noga mi wpada w jakąś dziurę. Ponad krawędź spodniobutów. Więc mi się klejnoty rodowe ciut opłukują, a skarpety przejmują niechcianą wilgoć. A woda piekielnie zimna. Z ciekawości zaczerpuję kilka garści, wypijam. Jest jak źródlana, ta z gór. Więc – może naprawdę są tu i pstrągi? Mówiono mi, że się trafiają. Tylko że ciut wyżej, o kilka kilometrów. W linii prostej. Bo rzeką to będzie kilkanaście. Gdzie trochę wężej, bardziej rozmaicie, bardziej wartko, jeszcze bardziej dziko. Gdzie rzeczka przedziera się szalonymi meandrami pośród skarp wysokich, niedostępnych. Gdzie człek o zdrowych zmysłach się nie zapuszcza. Bo do wody podejść nie ma jak. A jak już ktoś się odważy, to ryby nie złowi. Bo tyle hałasu w gęstwinie omotanych dzikością chabaziach narobi, że wszystko przepłoszy nim dojdzie. No jak – którędy? Przecież to proste! Trzeba się tylko było uważnie rozejrzeć. A patrzenie o tyle niewdzięczne, że czy jest dwa metry wody, czy tylko pół, to dno widać tak samo. A ja krótkowidz. Patrzałki zostały w autku, bo na łowisku bardziej potrzebne polaroidy. A jeszcze słonko wściekle daje po oczach. I jeszcze mi lata przed okularami stado krwiopijców, łaknących śniadanka. Więc się opędzam przed nimi to jedną łapą, to drugą. Chwilowo zapominając, że w prawej trzymam wędkę. Więc, owada utłuc próbując, tłukę się dolną przelotką we własne czoło. Ach, jaki zdolny jestem! Przelotka wytrzymała, czółko za tydzień będzie OK. Jeszcze staję na ma chwilę, patrzę w dół nurtu. I wzroku oderwać nie mogę. I wierzyć mi się nie chce, że takie zakątki uchowały się jeszcze przed ludzką ciekawością, pazernością. I cieszę się radością zazdrosną, zachłanną, a po części złośliwą. Że miliony pomykają co roku przez most na pobliskiej trasie, nawet okiem nie rzucając na ciurek wijący się w dole. Bo może nie szukają, czego ja szukam? Może chcą tylko złowić rybę, a nie próbować ją złowić? Pewnie wolą posiedzieć wygodnie, na pomoście, na foteliku, czekając. Nie mieć pyska odrapanego w krzakach, w jeżynach. Nie ryzykować kąpieli w spodniobutach, skręcenia nogi w jakiejś dziurze zamaskowanej trawami. Nie wiedzą, co tracą. A może nie tracą? Może mają lepiej? Posiedzieć wygodnie, poopalać się, napić się piwa czy kawy, wkomponować się łagodnie w czekanie na rybę. Potem, gdy ryba złowiona, sfotografować ją, wysłać fotkę do którejś redakcji, otrzymać medal, splendor... Ja – raczej tu nie złowię medalu. A gdyby nawet, to się nie pochwalę. Nawet i fotki plenerowe pstrykam tak, by żadnej chałupy nie było w kadrze widać, żadnej drogi. By nikt nie rozpoznał, nie trafił za nami. Bom zazdrosny. Piekielnie zazdrosny. Bo to moje. Tak bardzo osobiste, że aż intymne. Wreszcie doganiam Grześka. Po drodze wywijam przecudnej urody orzełka, bom nie dostrzegł, w tych chabaziach, że boberki sobie zrobiły pod nawisami traw ścieżkę. A Grzechu właśnie ciągnie drugiego okonka. Ciut mniejszego. Gul mi skacze. Ale choć podglądam przynętę: woblerek ma mniej niż trzy centymetry. Mam podobnego, nieco większego. Zapinam na agrafce, rzucam, i... kolejne prawie dwadzieścia zetów idzie się pie... Ot, miękkie przytrzymanie, potem luzik. Dureń ze mnie, że nie założyłem stalki. Albo oferowanego przez Grzesia przyponu z fluorokarbonu. Teraz już zakładam. Potem – wrzucam na luz. Bo jakże tu pięęęęęęknie! Dzicz okraszona skrawkami poletek, pionowe burty nad Rzeczką, z oderwanymi przez wodę kępami. Na których stanąć może tylko ten, kto w połowie września nie boi się kąpieli. Kilka krów zdziwionych, że jakieś pajace szwendają się nad wodą i jakimiś chlubkami machają... Polazłem dalej. A co? Niech się te mleczarnie dziwują, niech muuuczą sobie po swojemu, plotkując o intruzach. Tymczasem Rzeczka tak piękna, tak piękna! Tylko że zaczęło dmuchać od wschodu. Potężnie dmuchać. Więc – ryb już chyba nie będzie, najwyżej przypadkiem. Nic to, idę dalej. W miejsca, gdzie nie uświadczy śladu wędkarskiego buta. Gdzie czego by do wody nie wrzucić, to przy ściąganiu odprowadzają to ciekawskie, mikrusie jelce. Gdzie do brzegu trzeba się przedzierać przez pokrzywy wybujałe nad głowę. A plątanina jeżyn, przykrywających bobrowe ścieżki taka, że na łeb trzeba upaść, by się tam zapuszczać. No i co? No nic. Prawie nic. Poza tym, że kolejną przynętę urwałem. Bo wiatr blaszkę porwał i z sobie tylko wiadomych powodów poniósł ją w gałęzie swojskiej, sielankowej, rozłożystej wierzby - starowinki. Na drugiej stronie Rzeczki. Drzewo od tego nie wyładniało, a ja o kolejne kilka zetów jestem w plecy... I cóż wierzbie po mojej blaszce? Pień już podgryziony przez bobry, za kilka dni rozczochrana grzywa gałęzi spocznie w nurcie... Mając dość – zakrzyknąłem na Grześka, że wracamy do auta, pojedziemy dalej. Ale dookólną drogą, teren i dojazdy sprawdzając. Się okazało, że do autka mamy, w linii prostej, z pół kilometra. A biegając brzegiem Rzeczki – żeśmy przebyli kilometrów kilka. Bo ona tak kręci wśród tych łąk i poletek, że zawrotu głowy można dostać. Sto metrów w linii prostej, pół kilometra brzegiem. Trzy minuty marszu po łące, godzina przedzierania się, nawet bez łowienia, wśród nadbrzeżnych chaszczy... Chyba trzeba mieć coś nie tak pod kopułą, by po tych zaroślach się uganiać bezrybnie... Ruszyliśmy w stronę łowiska, gdzie – no nie ma siły! – muszą być okonie! Jeszcze sklepik w kolejnej, zapomnianej wiosce. Trzeba pociągnąć za sznurek przy drzwiach, poruszyć dzwonkiem. By z pięterka wywołać gospodynię. Zdziwioną, że ktoś zupełnie obcy tu trafił. Zabłądziliście? – z troską pyta kobiecina – do szosy to trzeba w drugą stronę, za krzyżem w lewo... Nie, droga pani – śmieję się – my tu celowo, świadomie. A wtedy pani dziwi się jeszcze mocniej... Ja też się dziwię. W sklepiku tylko pięć gatunków papierosów, tylko trzy gatunki piwa. Z tych najtańszych. Miałem chęć na pomidory. Są. Lecz mocno przywiędłe. A bo wie pan – wzdycha kobiecina – tu tego nikt nie kupuje, każdy ma własne. Sama nie wiem, po co wstawiłam na sklep. Teraz trzeba będzie wyrzucić... Kawałek dalej – wreszcie ludzie. Troje nastolatków. Na środku wąziutkiej jezdni. Zdziwieni, że samochód jedzie. Zdziwieni, że trzeba z drogi zejść, ustąpić. Ktoś palcem pokazuje rejestrację, wszystkie miny wyraźnie zdumione... Po kilkuset metrach kończy się poszczerbiony asfalt. W miarę równa żwirówka nagle się rozdwaja. W którą więc stronę? Atlas samochodowy nie przewiduje, by dróżki były dwie. Zresztą nikła kreska na mapie biegnie nie w tę stronę, w którą prowadzi którakolwiek z dróżek. Ech, że też zawieruszyła mi się „sztabówka”! Trudno, pojedziemy na wyczucie. Zawsze gdzieś wyjedziemy. I... znacie taki las? Gdzie aż do kostek zapada się człek we mchu? Gdzie paprocie zdają się sięgać ramion? Niestety, nie jesteśmy tu sami. Kilka aut na stołecznych numerach, biegają ludziska z koszami. Jak tu trafili? Zbłądzili? Czy tak samo jak my wiedzą, dokąd uciec przed cywilizacją? Raczej to drugie. Kto tylko na grzyby jedzie, ten stanie przy głównej trasie. Tam lasów nie brak, grzybów też. I nie ryzykuje się urwania zawieszenia na leśnym dukcie, wśród tej dziczy. Gdzie nawet komórki gubią zasięg, a do najbliższej chałupy ze cztery kilometry. Kawałek dalej, już na zupełnym odludziu, zatrzymujemy się i my. Na pięć minut. Napatrzeć się, powąchać, dostojnego poszumu koron wyniosłych sosen posłuchać, pod nogi zerknąć. I... zostajemy prawie trzy godziny. Grzybów nie za wiele, bo już obeschło po ostatnich deszczach. Ale są. Głównie podgrzybki. Z rzadka trafia się kozak, niekiedy prawdziwek. Sporo takich, które, pokryte patyną pleśni, chylą się ku mchom, z pokorą czekając na dopełnienie losu nieodwracalnego. Co chwila któryś z nas kłania się ziemi, odbierając ściółce brązowy, zamszowy kapelusik, osadzony na wyjątkowo długiej nóżce. Przynajmniej grzybów przywieziemy. Będzie pyszna kolacja, będzie kilka kolejnych słoików marynaty. Zimą – każdy kęs zapachnie tym lasem, dzikością zaszumi, tęsknotę za wiosną rozbudzi, za przestrzenią nieokiełznaną... Później – znów trochę błądzimy. Wreszcie prosta jak strzelił, leśna dróżka, wyprowadza nas do kolejnej, też omszałej wioski. Bezpiecznie przycupnąwszy na wysokiej skarpie, nad dużą, nieokiełznaną Rzeką, wtuliła się w bór wiekowy. I zdaje się spać. Leniwa taka, cicha, zadumana. Nawet psom nie chce się nas obszczekać, gdy wolniutko przetaczamy się przez kopny piach śródwioskowej dróżki. Wreszcie – wyjeżdżamy nad Rzekę. I wreszcie widać człowieka. Też zdziwiony. Bo jak żeśmy tu trafili? Okazuje się – Warszawiak. Wędkarz. Grzybiarz. Kilka miesięcy jeździł po obydwu stronach Rzeki, działki szukając. Wreszcie znalazł. Kupił. Jest szczęśliwy. Tym szczęśliwszy, że działek tu niewiele, wszystkie dyskretnie wtopione między drzewa. Nie ma więcej ziemi do kupienia, więc nigdy nie wyrośnie tu działkowy kołchoz podobny do mazurskich. A wioska tak skryta, tak zapomniana, że nawet ksiądz, po kolędzie jeżdżąc, z trudem trafia. A do wody tak blisko, tak blisko! Dzikiej, nieokiełznanej, pięknej! A grzyby rosną tuż obok, nawet i na działce. I taka tu – pierwotność... I serca w ludziach takie wielkie. „Pochwalony” – gadają drugiemu człowiekowi już z daleka. Też i nieznajomym. A niekiedy, nocą, łoś się przespaceruje między chałupami. Nawet psy się nie dziwią. Mało który szczeknie. Bo się znają. My na pewno na Mazowszu jesteśmy? Na pewno w XXI wieku? Jakbyśmy się przenieśli w czasie, o wiek do tyłu. Jeszcze stoi w wiosce omszała chałupa, strzechą kryta. Jeszcze są stodółki drewniane, reumatycznie pokrzywione brzemieniem starości... Jakby nagle ożyła „Droga w Bronowicach” Gierymskiego. A jednak – cywilizacja dotarła. Na kłaniających się ziemi, drewnianych słupach, ciągnie się pajęczyna elektryki. Na kilku dachach dumnie wypinają pierś talerze satelitarnej TV. Na podwórkach, za pochylonymi płotami ze sztachet, drzemią samochody, gdzieniegdzie traktor. Wszystko – takie uśpione. Jakby zatrzymane w czasie. A jednak – to realne! To jest. Uchowane przed pośpiechem, gwarem, przed wariactwem postępu. Tkwi w tym lesie, nad tą wodą. Ukojone poszumem granym przez wiekowe korony drzew, szemraniem Rzeki. Jeno pies czasem gdzieś zaszczeka, jeno silnik samochodu cicho, cichuteńko czasem pomruczy... Wracamy. Bez ryb, za to z grzybami. Zmęczeni. Tylko... wyciszeni tacy. Aż gadać się nie chce. Jakbyśmy bali się spłoszyć te obrazy, dźwięki, zapachy, odczucia... Jakbyśmy zachłannymi pazurami zmysłów ukojonych dalej kurczowo się wczepiali tam, gdzie byliśmy... Nie pytajcie o adres. Zazdrośnie okrywam tajemnicą dziewiczość tych zakątków. Gdzie cały cywilizacyjny rozpęd nagle gaśnie, wtula się w ciszę, w krów pomrukiwanie, w poszum wiatru, w wilgotny szmer Rzeki. Gdzie nogi plączą się w jeżynach, w pokrzywach, a dusza zdaje się płynąć – ponad! Gdzie wszystkimi zmysłami wędruje się przez - aż nierealną! - krainę łagodności, ukojenia. Gdzie człek podświadomie boi się głośniej odezwać. By tego nie spłoszyć, nie sprofanować... A potem – marzy. By powrócić. Tak cicho, cichuteńko... Andrzej Bombola *Bombel*
Metoda bolońska. To zdecydowanie bardziej aktywna forma łowienia w rzece. W przeciwieństwie do feedera, metoda bolońska wymaga szukania ryb i ciągłego przemieszczania się. Co więcej – w tym przypadku naszym sygnalizatorem brań jest tradycyjny spławik dedykowany tej metodzie, wyposażony w stosunkowo krótką antenkę. Zasady
Wiersz o wiecznym ruchu - analiza i interpretacja utworu Wisławy Szymborskiej "W rzece Heraklita" mgr Halina Raś - Homel mgr Lidia Chrzanowska Wisława Szymborska W RZECE HERAKLITA W rzece Heraklita ryba łowi ryby, ryba ćwiartuje rybę ostrą rybą, ryba buduje rybę, ryba mieszka w rybie, ryba ucieka z oblężonej ryby. W rzece Heraklita ryba kocha rybę, twoje oczy - powiada - lśnią jak ryby w niebie, chcę płynąć razem z tobą do wspólnego morza, o najpiękniejsza z ławicy. W rzece Heraklita ryba wymyśliła rybę nad rybami, ryba klęka przed rybą, ryba śpiewa rybie, prosi rybę o lżejsze pływanie. W rzece Heraklita ja ryba pojedyncza, ja ryba odrębna (choćby od ryby drzewa i ryby kamienia) pisuję w poszczególnych chwilach małe ryby w łusce srebrnej tak krótko, że może to ciemność w zakłopotaniu mruga? MODEL ODPOWIEDZI Analiza i interpretacja wiersza Wisławy Szymborskiej "W rzece Heraklita" I. Wstępne rozpoznanie całości: 1. wiersz o wiecznym ruchu, 2. wstępna hipoteza interpretacyjna: jest refleksją o obrazie mijającego bezpowrotnie czasu i ulotności ludzkich dokonań. II. Nadawca - adresat: 1. podmiot liryczny - obserwator i uczestnik rzeczywistości lirycznej, 2. kreacja podmiotu lirycznego: określona przez dwa punkty widzenia: a. zewnętrzny - "W rzece Heraklita ryba łowi ryby...", b. odśrodkowy - "ja ryba pojedyncza, ja ryba odrębna", 3. sytuacja liryczna: a. powszechność nieustających zmian, b. logika zmian związanych z ludzkim bytem i jej metaforyczny obraz: rzeka - ryby, 4. liryka filozoficzno - refleksyjna. III. Ukształtowanie wypowiedzi: 1. liryka pośrednia; autoironia pozwalająca na zachowanie dystansu wobec siebie jako uczestnika przemian, 2. tytuł zapowiada klucz interpretacyjny, 3. kompozycja podporządkowana słowom - kluczom: Heraklit - rzeka - ryba, 4. kontrast przeciwieństw i harmonii oraz indywidualizmu i zbiorowości, 5. absurd i niesprawiedliwość ze strony potężnej natury - wyznaczenie człowiekowi trwania zbyt krótkiego i epizodycznego, 6. język: a. metaforyka intelektualno - pojęciowa "W rzece Heraklita (-) ryba ćwiartuje rybę ostrą rybą" b. powtórzenia podkreślają niezmienność sytuacji i przemian, c. czas teraźniejszy podkreśla uniwersalną wymowę utworu, d. czasowniki występują w 1 i 3 osobie liczby pojedynczej, co podkreśla sytuację podmiotu lirycznego (uczestnika i obserwatora). 7. poprawne posługiwanie się pojęciami: - podmiot liryczny, - monolog liryczny, - dominata kompozycyjna, - dystans, - autoironia poetycka. IV. Temat utworu: Pesymistyczne refleksje odnoszące się do współistnienia stałości i zmienności przemian; rozumna myśl kierująca światem. V. Przywołanie właściwych kontekstów oraz sposób ich wyzyskania w odczytaniu utworu: 1. nawiązanie przywołane bezpośrednio, myśl o zmienności bytu w utworze: Heraklit z Efezu, "pantarhei", 2. motyw nadczłowieka - twórcy i tworzenia "W rzece Heraklita ryba wymyśliła rybę nad rybami", 3. motyw tworzenia przez ścieranie się przeciwieństw, prowidencjalizm - koncepcja dziejów. VI. Interpretacja uogólniająca: W heraklitejskiej rzece czasu, rzeczy przeciwstawne łączą się tworząc harmonię. Z perspektywy zewnętrznej całość tę tworzą nie różniące się między sobą jednostki, zaś wewnętrznej każda z nich stanowi byt niepowtarzalny. Świadomość przynależności do świata materii (fizjologia, śmierć, instynkt, sztuka, piękno) prowadzi do pesymistycznych konkluzji. "Grzesznikiem jestem, wiem to przecie..." Francois Villon - przestępca, awanturnik, poeta. Franciszek Villon - prawdopodobnie Francois de Montcorbier (albo: des Loges). Urodził się w 1431 r, roku śmierci Joanny d'Arc. "Biedny i z lichego rodu", osierocony przez ojca, o którym tylko tyle wiadomo, że nie był zamożny. Wychowany został przez Guillaume'd de Villon, kanonika Saint - Benait - le - Bestourne', którego nazwisko przybrał. Bardzo zdolny łatwo zdobywa pierwsze stopnie uniwersyteckie. W 1452 r. zostaje magistrem sztuk wyzwolonych. Następnie podejmuje studia prawnicze, oczekując jednocześnie beneficjum kościelnego, ale więcej dba o to, aby się zabawić w gronie godnych kompanów, którzy pociągają go daleko na drogę występku. Z początku są to żarty bez znaczenia: ktoś zdjął po kryjomu szyldy sprzedawców, a Villon przypomina sobie umieszczone na nich nazwiska, z których potem stroi dwuznaczne żarty. Przesunięto kamień graniczny zwany "Pet au Diable", a Villon utrwala to wydarzenie w opowiadaniu przeznaczonym do powieści, która zaginęła czy może nigdy nie została napisana. Nie miałoby to żadnych poważniejszych następstw, gdyby nie wmieszała się w to straż i gdyby zaraz po zakończeniu wojny stuletniej scholarom i straży nocnej nie spieszyło się tak do wydobycia szpady. W czasie bójki ulicznej wywołanej przez księdza Filipa Sermoise Villon zabija swego przeciwnika. Wprawdzie ten przebacza mu umierając, ale sprawiedliwość urzędowa jest mniej łagodna i Villon musi szukać ratunku w ucieczce. W styczniu 1456 r. dzięki łasce króla otrzymuje zezwolenie na powrót do Paryża. Podobno miał poparcie wysokich osobistości. Guy Tabarie (ten sam, który jakoby ostatecznie przepisał opowiadanie a Pet ua Diable), Colin z Cayeux, który był "powieszony i uduszony" i jakiś Petit Jean, zawodowy włamywacz dokonuje wyprawy na Kolegium Nawarskie. Villon, który był inspiratorem tego czynu, ograniczył się do czuwania na straży. Kradzież dokonana około Bożego Narodzenia 1456 roku została wykryta w marcu dopiero następnego roku. W maju odnaleziono winnych. Tabarie wyznał wszystko i wydał współwinowajców. Poeta uciekł pozostawiwszy jako pożegnanie Legaty (Lais) stanowiące jakby szkic Testamentu. Oznajmiał w nim, że wyjeżdża do Angers, aby uciec przed niewierną kochanką. W rzeczywistości zamierzał dokonać nowego przestępstwa, tak przynajmniej utrzymywał Tabarie. Przez kilka lat Villon błąkał się po gościńcach środkowej Francji. W 1458 roku przebywał na dworze Karola Orleańskiego w Blois. W 1461 roku odnajdujemy go w więzieniu w Orleanie. Odzyskał wolność z okazji przyjazdu księcia do miasta. Jakie przestępstwo było powodem następnego uwięzienia? Nie wiemy. Ale pierwsze zwłoki Testamentu mówią dostatecznie jasno o niewinności i głębokiej urazie do biskupa Thibaut d'Aussigny, który trzymał poetę "całe lato" w srogim więzieniu w Meung-sur-Loire. Drugiego października 1461 roku, w związku z przyjazdem Ludwika do małego miasteczka, więzień odzyskuje wolność. Wycofawszy się w okolice Paryża, wykańcza w pierwszych miesiącach 1462 roku swe arcydzieło, Testament. Pod koniec tego samego roku powraca do miasta, co okazuje się niedobrym pomysłem, znowu bowiem uwięziono poetę za kradzież, przypomniano też sobie dawna sprawę włamania do Kolegium Naworskiego. Uwolniony Villon wkrótce dostaje się ponownie w ręce sprawiedliwości w następstwie bójki, której zresztą był tylko świadkiem, ale ciąży już na nim awanturnicza przeszłość. Dawnych protektorów już nie ma w mieście, władza królewska przywraca porządek, nie ma już miejsca na pobłażanie. Prawdopodobnie niewinny Villon zostaje skazany na śmierć. Na skutek apelacji sąd zmienia decyzję. Wyrokiem z dnia piątego stycznia 1463 roku skazano poetę na 10 lat wygnania. W trzy dni później Villon opuszcza Paryż na zawsze. Tradycja, o której wspomina Rabelais głosi, że wycofał się on do Saint - Maixent, aby organizować tam przedstawienia pasyjne "w wykonaniu języko mieszkańców Patou". Czyżby poeta - kryminalista realizował w ten sposób swoje postanowienie, o którym tak mówi: Grzesznikiem jestem, wiem to przecie, A jednak nie chce Bóg mej śmierci, Lecz, bym inaczej żył na świecie. Niestety, ta tradycja jest niewątpliwie tylko legendą. Twórczość Villona jest ilościowo niewielką. Legaty (Lais) składają się z 320 wierszy i stanowią szkic Testamentu liczącego 2023 wiersze. Poezje różne (Poesis dierses) liczą ich ponad 600, jeśli się pominie ballady pisane żargonem złodziejskim. Tę zwięzłość można uważać za zamierzoną przez poetę, który wykazywał skądinąd skłonność do wielomówności. Dlatego też często wysuwano kwestię jednolitości kompozycyjnej utworów Villona. Co do Legotów odpowiedź jest prosta. Villon musiał skomponować jednym tchem te 40 strof, w których produkuje temat kochanka - męczennika, wykorzystując tradycyjne ramy groteskowego Testamentu, aby pozwolić swej fantazji na tworzenie satyrycznych "Legatów", wydaje się że tu słowo porywa za sobą myśl. Temu zdradzonemu kochankowi, perwersyjnie zmysłowemu nie dane jest uczucie prawdziwej, ludzkiej czułości. Jest głęboko przywiązany do Guillaume'a de Villon, jeszcze bardziej kochał swoja matkę. Villon cierpi nad tym, że ojciec się go wyrzekł i czyni go odpowiedzialnym za swą nędzę i niepowodzenie. Przyjaźni szukał wśród pospólstwa, wśród dziewcząt "których gębusie wyszczekane wielce". Miał litość dla chorych, w znacznie mniejszym stopniu dla niewiadomych, ale średniowiecze zawsze się wyśmiewało z tego kalectwa. Przede wszystkim jednak myśli o towarzyszach swego przestępczego i lekkomyślnego żywota. Zwraca się do tych nicponiów - "dzieci porzuconych. Które są zarazem znalezionymi" i zapisuje im balladę pełną roztropnych rad, ostrzega w ich gwarze, którą zna doskonale: "jeśli oszukujecie w grze, albo jeśli pozwalacie sobie na gwałt, uważajcie na własną skórę", Im więcej czytamy Villona, tym bardziej stajemy się wrażliwi na walory jego poezji i tym silniej poddajemy się oddziaływaniu jego osobowości. Villon jest poetą zarówno dzięki swojemu poczuciu honoru i zmysłowi satyrycznemu jak i liryzmowi, który jest już nowoczesny. Villon człowiek słaby, grzeszny, przestępca opuszczony zarówno przez tych, którzy go przywiedli do upadku, jak i tych, którzy go mogli lub powinni byli ocalić, często - zda się powtarzać nieśmiałym szeptem pytanie Czy mnie kochacie? Czy naprawdę mnie kochacie? Niestety. Poeta mógłby tylko odpowiedzieć sobie słowami, które uczynił tytułem swej poezji jego daleki brat Guillaume Apallinaire. Czyż bowiem twórczość Villona nie jest również, przynajmniej w części "piosenką niekochanego". Twórczość Villona stanowi najwyższe osiągnięcie liryki francuskiej późnego średniowiecza. Ściśle związana z jego życiem, jest szczerym wyznaniem w którym wspomnienia ziemskich uciech łączą się z pełną grozy wizja śmierci, głównie dzieło to: Wielki Testament (1461, wyd. 1789, wyd. polskie w 1917 roku) - obszerny poemat przeplatany balladami i rondami. Tutaj zaczyna Wilon testować. LXXXVI Item, me ciało grzeszne zdaię Ziemi, wielmożney rodzicielce; Robactwo się ta niem nie naie, Głódie przyimie żyzne łono; Co z ziemi, w ziemię się obraca; Wszelka rzecz, słusznie mówią pono, Chętnie do swego mieścca wraca. CLXXVII Item, chcę, aby na mym grobie Tę, co tu podam, zwrotkę małą W dość znacznym kształcie y sposobie Spisano; (...) CLXXVIII TU LEGŁ, Z AMORA DŁONI SROGIEY, Z SRCEM BOLEŚNIE SKALECZONEM, ŻACZYNA LICHY Y UBOGI, CO BYŁ FRANCISZKIEM ZWAN WILONEM; ZIEMI NIE POSIADŁ NI ZAGONA, ODDAWAŁ WSZYSTKO: CHLEB, KOSZYCZEK, STÓŁ. ANO TEDY, ZA WILONA, ODMÓWCIE BOGU TEN WIERSZYCZEK: RONDO DAY BÓG SPOCZYNEK ZASŁUŻONY, ŚWIATŁOŚĆ Y POKÓJ WIEKUISTY TEMU, CO PŁUGA ANI BRONY NIE POSIADŁ, NI KOSZULI CZYSTEY; NAGI, DO SKÓRY OGOLONY, NA SPOSÓB RZEPY OBŁUSZCZONEY DAY BÓG SPOCZYNEK ZASŁUŻONY! SROGIM WYROKIEM PRZEPĘDZONY, WBREW APELACYI UROCZYSTEY, W SAM ZADEK CELNIE UGODZONY, BŁĄKAŁ SIĘ TUŁACZ WIEKUISTY. DAY BÓG SPOCZYNEK ZASŁUŻONY... Przełożył Tadeusz Żeleński (Boy) Bibliografia: 1. J. Adamski Historia literatury francuskiej 2. J. Starnawski Średniowiecze Opracowanie: mgr H. Raś - Homel mgr L. Chrzanowska
Przede wszystkim szczupaki w rzece preferują spokojną wodę. Zwłaszcza gdy spokojna woda graniczy z głównym nurtem, dzięki czemu mogą atakować przepływające w nim ofiary. Mogą spokojnie czekać przy dnie, aż coś wpłynie im pod pysk. Unikajmy jednak miejsc mulistych. Sprawdzą się zarówno naturalne spowolnienia nurtu, jak i
A jak jest z Linem czy z Jaziem ? . Mi jak łowiłem dwa Jazie takie po 25 i 27 cm udało się złowić ale wypuściłem . Miałem przerwę w łowieniu na tym zbiorniku i zmiany jaki zostały wprowadzone nie bardzo rozumiem , więc lepiej wolę się zapytać niż zrobić coś niezgodnie z obowiązującymi przepisami . Czy mam rozumieć że wymiar jaki można zabrać na zbiorniku (Ożanna) to Karp 35 – 70 cm , Sandacz 50 –70 cm Szczupak 50 – 80 cm , a Lin , Jaź i inne ryby to zgodnie z regulaminem RAPR . Jeszcze jedna sprawa mnie interesuje a mianowicie od Stycznia do Listopada Karp , Lin , Szczupak , Sandacz zgodnie z regulaminem RAPR 3 sztuki łącznie można zabrać , a od 1 Listopada do końca roku po jednej sztuce łącznie można zabrać ? Jeżeli ktoś jest dobrze poinformowany o takich zmianach to miło by było aby coś szerzej napisał na ten temat i z góry dziękuję .
III Rzeki na Ziemi. Rzeka to jeden z cieków występujących na Ziemi, który charakteryzuje się stałym przemieszczaniem wody w określonym kierunku. Jest jedną z możliwości występowania na Ziemi wód powierzchniowych. Cieki mniejsze od rzek ale o szybkim nurcie nazywane są strumieniami (głownie na nizinach) lub potokami (na terenach o
Wędkarstwo Forum Branża wędkarska na forum Książki - grupa miłośników dobrej lektury 2013-02-10 / 11 odpowiedzi książki Wacława Strzeleckiego Czytać w rzece rozumieć ryby,może ktoś ma ,przeczytał i chciałby sprzedać lub pożyczyć bo nigdzie nie moge znalezć tej książki. rysiek38 Ale mi zadałeś temat,sam bym chętnie poczytał ..poprosze moją byłą(niezła hakierka)pewnie to wytropi na necie (2013/02/10 17:54) JOPEK1971 książki Wacława Strzeleckiego Czytać w rzece rozumieć ryby,może ktoś ma ,przeczytał i chciałby sprzedać lub pożyczyć bo nigdzie nie moge znalezć tej tylko jedną książkę tego autora Rzeczne,nawet takową posiadam.;-) (2013/02/10 21:17) SZUWARdragon2 książki Wacława Strzeleckiego Czytać w rzece rozumieć ryby,może ktoś ma ,przeczytał i chciałby sprzedać lub pożyczyć bo nigdzie nie moge znalezć tej zmienna jak kobita!Sam moze sie nauczysz? (2013/02/10 23:28) rysiek38 SZukalem i zero efektó a temat mnie zainteresował ,co prawda znalazłem coś ale za opłatą,poszperam jeszcze (2013/02/11 22:52) cudak Witam,Jestem również zainteresowany tą książką, czy komuś udało się coś ustalić, zdobyć ? (2013/03/29 14:39) Kondiro jeżeli chodzi o książkę Strzeleckiego "Wędkarstwo rzeczne" to ja kupiłem na alledrogo, obecnie czytam rozdział o łowieniu płoci. Stary wolumin ale to co piszą w periodykach tematycznych było już znane dwadzieścia kilka lat temu (2013/03/29 14:45) JOPEK1971 jeżeli chodzi o książkę Strzeleckiego "Wędkarstwo rzeczne" to ja kupiłem na alledrogo, obecnie czytam rozdział o łowieniu płoci. Stary wolumin ale to co piszą w periodykach tematycznych było już znane dwadzieścia kilka lat temuTo jeden z niewielu podręczników który powinien być w biblioteczce wędkarza,Marek Szymański też bzdur nie pisze w swojej książce Wędkarstwo Spinningowe które polecam,bo Marek to świetny myślący spiningista nie tylko się że książki nie napisał Maciek Jagiełło,na pewno był by hicior. (2013/03/29 14:58) cudak jeżeli chodzi o książkę Strzeleckiego "Wędkarstwo rzeczne" to ja kupiłem na alledrogo, obecnie czytam rozdział o łowieniu płoci. Stary wolumin ale to co piszą w periodykach tematycznych było już znane dwadzieścia kilka lat temuZ tą książką nie ma problemu. "Mocno" poszukuję książki pt. "Czytać w rzece, rozumieć ryby" Wacława Strzeleckiego (2013/03/31 14:44) marciano witam,czytać w rzece rozumieć ryby, wędkarstwo rzeczne czy wędkarz i rzeka to jedna książka Wacka Strzeleckiego tyle że chyba wydana w rożnych latach i ewentualnie rozszerzona posiadam tą ostatnia - naprawdę książka godna polecenia i bardzo ciekawie napisananiestety obecnie siedzę w Anglii ale jak wrócę na wakacje to napisze i mogę pozyczycpołamani kija koledzy (2013/10/20 22:00) u?ytkownik16322 Człowiekiem który przed górą 30 paru lat namówił mnie do powrotu nad wodę był śp. wujek mojej żony imiennik Wacława Strzeleckiego ( ponoć znał go osobiście ) mawiałWędkarstwo Rzeczne- nader niebezpieczne Wacław Jeziorowe - nieszczęście gotowe- Tadeusz są klasycy Polskiego wędkarstwa. Mam obydwie pozycje w swojej wędkarskiej oddam za Chiny i zostawię wnuką w wodę tak mawiał wujek Wacek. Wszystkoco jest w tych ,,bibliach " wędkarstwa zgadza się z tym czego nauczył mnie ten stary człowiekWszystko w - moczykij od uuuuuu i jeszcze trochę lat. (2013/10/21 17:32) pafcio0 Tutaj dostępna: (2015/03/22 12:49) Wędkarstwo wiadomości Sklep dla wędkarzy
. 359 67 463 367 380 348 12 372
czytać w rzece rozumieć ryby